Zwiędnięty kwiat. Zasuszony. Kruchy, delikatny. Łatwo go złamać, zetrzeć na pył.
Moja Babcia nie lubiła suchych kwiatów w mieszkaniu, mówiła: żywe trupy.
Pamiętniki dawnej urody, zamienniki tych pięknych, pełnych barw i zapachów roślin.
Czasem jestem zwiędniętym kwiatem. Pomarszczonym, w rozsypce. To wtedy gdy żyję w swoim zamkniętym świecie. Nie biorę wody. Usycham w samotności, mówiąc “sama dam radę”, skupiając się na codziennym jako takim przetrwaniu – umyka mi wtedy ten brak świeżej wody, 8 szklanek dziennie na pewno nie wypijam.
8 szklanek dziennie. Wazon. Wiadro Życia.
Znam takie miejsce, metodę na rozkwit, trzymanie się w kondycji, we wzroście.
To rozmowa.
Usycham – bo tak bardzo potrzebuję być usłyszana, w swoich troskach, trudach, wyrzutach sumienia…
Kiedy już otwieram drzwi w tym swoim ciasnym świecie, wyściubiam nos na zewnątrz i widzę jak u mnie sucho, mogę zawołać o takie spotkanie, o taki deszcz.
Mogę zawołać Człowieka. Służy mi bardzo, gdy ten Człowiek słucha mnie tak jak lubię. Empatycznie. Podąża za mną, wchodzi do mojego świata nie przynosząc swojego, podlewa mnie konewkami uczuć i potrzeb.
Porozumienie bez przemocy daje mi właśnie między innymi taką możliwość spotkania – umawiam się “na empatię”, i dzielę się tym co się w mnie dzieje, a ktoś mnie słucha, i pomaga mi ponazywać moje emocje i tęsknoty za konkretnymi wartościami w moim życiu, tęsknoty, których brak wysusza mi glebę.
Mogę zawołać Boga. Modlitwa, medytacja, w ciszy, w skupieniu, w rytmie. Daje mi spokój, nadzieję, podlewa Wodą korzenie.
Najlepiej mi gdy te dwie jakości pojawiają się w moim życiu.
Ulewa, wodospad, wracam do formy. Kwitnę.