Ciepła letnia noc.
W swoim mieście, na swoim balkonie, oparta o balustradę, trzymając w ręku kieliszek prosecco, Ukukhanya patrzyła w jasną noc. Cykady świerszczy, odległe miauki kotów, poszczekiwania psów przecinały spokój wieczoru. Otworzyła usta by wziąć kolejny łyk lekkiego wina – i wtedy wyleciała z nich para. Tak jak zimą wypływa ona z ust na skutek różnicy temperatur. Zdziwiła się lekko: „znowu”? Otworzyła usta raz jeszcze, a szare kółko wypłynęło, pofrunęło metr od niej, zawisło w powietrzu, i rozpłynęło się potem niewidocznie. Nie paliła przecież nigdy, nie było to ani modne ani zdrowe…
…jej oskrzela wypełnione były smugami bezsensu. Raz na jakiś czas któraś z warstw wydobywała się na powierzchnię i dawała o sobie znać, otulając ciało kobiety płaszczem rezygnacji. Niby życie dobre. Kto by mógł coś zarzucić jej…wręcz karciła siebie samą, za to, że te kolejne kółeczka dymu raz po raz uciekały w noc, nawet one wydawały się dla niej za mało wartościowe by nad nimi płakać. Wszyscy zdrowi, większych problemów nie ma. A jednak jakby coś wymykało się jej poprzez palce.
Przestałam biec – pomyślała. Od lat szukała odpowiedzi, schematów, systemu powracania do niej papierosowych myśli o bezsensie. Ostatnie dni były wolniejsze, zwolniła i znowu przypadkiem otworzyła oczy. Zazwyczaj były one zmrużone, zaciśnięte mocno razem powieki, jakby sklejone – patrzyła przez mikroskopijne szparki na to co mija. Gdy tempo życia hamowało, a to wakacje, a to urlop, a to brak zadań, jej oczy rozwierały się szerzej i chłonęły bezsens. Widziały jak wszyscy inni wokół wiodą szczęśliwe życie, pachną nieziemsko, podkręcają loki, ubierają dzieci jak z żurnala, żywią się pudełkowo, oddychają morską bryzą, głaszczą swoje rasowe psy i marmurowe blaty. Wzrok łapał to wszystko w lot, w tak zwanym mgnieniu oka, i wysyłał sygnał do serca, do płuc – że to życie, które Ona, właścicielka organów wiedzie – jest jakieś szare, bezcelowe, i że będzie żałować do końca życia, że żyje takim życiem. Że żyć nie umie.
Kółeczka dymu wylatywały z niej co raz prędzej, a z każdym kółeczkiem torpedowały ją kolejne myśli. Patrz tu i patrz tam, tu nie domagasz, a tam to już w ogóle. Do kitu, bez sensu.
Kolejne mgliste pasmo wypłynęło przez jej nozdrza.
Dym przechodząc przez ciało drażnił kolejne narządy: płuca, krtań, nie zapominając o Sercu. Serce kaszlało gruźliczo, plując krwią. Owinięte bandażem.
Pogłaskała nóżkę od kieliszka.
Głęboko westchnęła, zauważając, że po raz kolejny w tym roku, bandaż na jej sercu poszarzał, pożółkł. Czy od nikotyny czy od ropy, która sączyła się z ran na sercu, nie do końca wiedziała..
Weszła do mieszkania, odstawiła kieliszek na blat. Narzuciła lekki sweter i wyszła z domu.
To była sierpniowa noc. Rozgwieżdżone gwiazdami, rozświetlone pełnią księżyca niebo.
Szła w stronę Wzgórza.
Nie zdziwiły ją kolejne postaci, które z różnych stron nadciągały by wspiąć się pod górę. Co noc ktoś wyruszał. W poszukiwaniu sensu.
Zrobiła kilkaset kroków, pewnie jej zegarek pokazałby dokładną liczbę ruchów nóg, ale zostawiła go w domu.
Podniosła nogę, by postawić stopę na kolejnym podwyższeniu gdy zauważyła, że jej dymne oddechy zmieniły kształt. Kółeczka stały się małymi kropkami nad którymi zawisły znaki zapytania.
?
Cofnęła nogę, zatrzymała się.
I już wiedziała, że nic nie wie.
Oprócz tego że znaki zapytania były jej. To – wiedziała. Taki spadek. Zapisany w DNA.
Kropki po ojcu, haczyki po matce. Połączony oryginalnie kształt jej.
Kropki, kółeczka bezsensu. Haczyki na żyłce od wędki, gdyby miała się urwać – jej serce poharata się boleśnie.
Kolejne osoby mijały ją na szlaku, a ona stała zamrożona w bezruchu, otoczona szarą chmurą.
Otoczona przez stado. Pomyślała, że może iść jak one, oni, i chmury, i postaci, zachmurzone dosłownie i metaforycznie, pod górę, wspinać się jak po drabinie. Kolejne osiągnięcia, dyplomy, lotniska, prelekcje, lajki, fanfary, gratulacje, uściski dłoni. Fatamorgana sensu.
To na nic.
Wiedziała też, z poprzednich razy, że rozpędzanie znaków zapytania głębszym oddechem czy wymachem rąk zda się na nic. To bez sensu walczyć z bezsensem. Presja to preludium depresji. Oporowanie sprawi, że wróci z większą siłą, mnogością zapytań.
Opcja ucieczki, zaszycie się pod kapturem, włączenie telefonu, zapicie prosecco – będzie miało krótkie nogi. Dym ja dogoni, przegoni, nie da spokoju, wyskoczy z lodówki z kolejną czekoladką na pocieszenie.
Może zostać tak w znieruchomieniu. I będzie tak stać i stać, sierpień wrzesień grudzień luty, jej serce zamrożone w sopel, aż ktoś odnajdzie ją w marcu, lub nie – bo jak bałwan w pierwszym wiosennym promieniu słońca roztopi się w kałużę.
Och, westchnęła patrząc w górę, w rozgwieżdżone niebo. Pomocy. Pomocy.
Prawie niewidocznie, jak gwiazdka czy śnieżynka tańcząca w lekkim powiewie, spłynęło na ziemię pióro.
Ruszyła, powoli, ociężale. W stronę pióra.. krok za krokiem, dalej kolejne, i kolejne białe, puchate.
Przybył. Sfrunął. Był gdzieś blisko. Anioł Stróż.
Wbrew nadziei, wbrew rezygnacji, szła tropem, śladem rozbielonym na granacie nocnej trawy.
Czy to był ciemny las, gąszcz, puszcza czy pustynia – nie rozpoznawała w ciemności.
Jej stopy, nagle lub nie nagle, bose czy nie – znaczenia to nie miało, zanurzyły się w wodzie. Ciepłej, lecz orzeźwiającej.
Anioł, Jedyna Jasność w ciemności, siedział na zwalonym pniu nieopodal, w długiej białej sukni, ze złożonymi skrzydłami. Po prostu był.
Dym przestał lecieć z jej ust. Wzięła głębszy oddech, a jej płuca, oskrzela otworzyły się uzewnętrzniając Serce. Intuicyjnie wiedziała co robić. Wzięła swoimi nie chirurgicznymi dłońmi ten swój kruchy organ, jak bardzo nieczule to brzmi, i zaczęła rozplątywać bandaż. Długi jak włosy Roszpunki. Co zakręt, tam przekonanie, tam oczekiwanie, rozczarowanie, samotność lub wstyd który z biegiem jej lat osłaniał jej serce.
Tam wizja by była lubiana, tam by miała gust, gdzie indziej kariera, zdrowie, grzeczne, innym razem niegrzeczne bo takie samodzielne dzieci, inteligencja, humor, ciekawe pasje, podróże, dobra sylwetka, czas na wszystko. Odwijała kolejne pasma, szkolne przedszkolne, najpiękniejsze rysunki, potęgi pierwiastki tablica Mendelejewa mieszczące się w pojedynczych koniuszkach niteczki. Kiedyś białe, teraz, pożółkłe jak firanki od nikotyny bezsensu, od sączących się ran.
A Anioł siedział i słuchał.
Życzliwa Obecność. Empatyczny Towarzysz.
Chroniące, miękkie skrzydła.
Kilometry bandażu, zanurzyła je w wodzie i płukała by zmyć kolory złości, czerwień wstydu, zgniłą zieleń zazdrości, czerń samotności, bladość strachu.
Nie była tam sama. Wraz z nią, w tej rzece u stóp Anioła, wspólne włókna doświadczeń płukały z nią znane i nieznane kobiety z jej rodu. Płukały, płakały cicho roniąc łzy do wody. Ukochane. Mama, babcia, prababcia, ciotka jedna, i druga, siostry, córki pokolenia wstecz, i pokolenia wprzód, których nie rozpoznawała lecz zapraszała by wraz z nią troszczyły się tą wspólną tkaninę losu. Nadchodzili też mężczyźni, ze swoimi splotami, wspierając siebie nawzajem, ramię przy ramieniu, w człowieczeństwie, ze wspólnymi opatrunkami, szwami, guzami.
Na samym końcu materiału, w ciasno zawiniętym w dodatkowe gazy i opatrunki pakunku, Ukukhanya znalazła Serce. Malutkie, maleńkie. Serduszko, sześcio, siedmiotygodniowe, które dopiero zaczyna bić wsłuchując się w rytm serca mamy pod którym zaczyna rosnąć. Nieśmiałe, aczkolwiek szybkie pukanie. Otwórz się na mnie, Świecie.
Odnalezione Maleństwo, Serduszko z tętnicami, aortami, pompujące krew do całego ciałą. Duchowe Centrum. Mieszkanie Duszy. Niepewne czy może bić dalej, czy może żyć dalej.
Rozbłysło Światłem – które znów w lekkim powiewie i trzepocie piór przypłynęło do Kobiety. Zamigotało jak gwiazda, jak brylant.
Jest, które Jest. Takie jak ma być. Idealne w swojej nie idealności, gdyby ktokolwiek chciał się jej dopatrywać….
Promienisty Anioł, wciąż oparty o drzewo, łagodnie kołysał skrzydłami sypiąc brokatem z każdym ruchem piór. Przestrzeń rozbłysnęła milionem płomyczków wiszących w powietrzu.
Zgromadzeni nad wodą czule głaskali swoje serca, każdy swoje, które jak krzemień pod wpływem dotyku, pod wpływem miłości, żarzyło się coraz odważniej. Blask serc.
Wracali, olśnieni, do swoich miejsc do swoich czasów.
Ukukhayna z połyskującym drobinkami środkiem niosła do domu Anielskie Światło, by podzielić się z innymi.
Być może to nie było ostatnie spotkanie w tym gronie, może miało wydarzać się cyklicznie, by podtrzymywać wzajemnie w sobie ten ogień życia. Dziś, z przezroczystym, ale mieniącym się blaskiem oddechem, odważnie szła z powrotem w swoją sierpniową, a może już to była grudniowa, noc.
Jest. Taka jaka jest. Idealna w swojej nieidealności.
Życie stoi przed nią otworem, z zaproszeniem: chodź, żyj mną. Możesz!
I tylko chochliki leśne wraz z echem zostawiały wiadomość:
I tak właśnie powstały świetliki, i tak właśnie powstały świetliki.
Więc jeśli kiedyś spotkasz świetlika, połóż rękę na swym sercu…
* Ukukhanya w języku Zulu znaczy światło. Język Zulu wybrałam eksplorując google translatora, spodobało mi się, że brzmi prawie jak Ukochana.
Grafika: Pinterest
Przeczytałam na dobranoc. Piękna ujmującą za serce opowieść:) a świetliki kocham nad życie!
Dzekuje Ewa że dzielisz się z nami Twoim talentem 💚