Nadbużańska plaża. Wisiały nad nami cumulusy. Wiał wiatr, słońce świeciło prosto w oczy. T. kopała w piasku, burzyła stópką baby. B. rozciągnęła sznurek od latawca na całą długość. Wisiał , taki trójkątny, zdobny w delfiny, raz na chmurze, raz na niebie ciągnięty przez prąd powietrza.
W sumie nie wiadomo jak – tak czy siak – nagle latawiec zwiał. B. krzyczała, ja goniłam za uciekającym sznurkiem, który szybko wzbił się w górę, aż w końcu zawisłam jedną nogą nad skarpą przegrywając z wiatrem. Latawiec zaczepił się o drzewo i zadyndał na tle widowiskowego cumulusa w kształcie serca.
B w płacz. Ja w tryb: ukoić smutki.
Szybko do mnie przyszedł proces znany mi z NVC: opłakiwania i świętowania.
Usłyszeć żal utraconej zabawy, wspólnie opłakać, że rączka B. puściła sznurek, że mi nie udało się złapać, zauważyć podchodzące poczucie winy, spotkać się z lękiem jak to będzie przyjęte przez siostry-współwłaścicielki zabawki. Trochę tych łez się wylało, w moje ramiona, w ramiona Babci – gdy o moją uwagę poprosiła T. lamentująca nad nieudanymi babami (trud za trudami na wakacyjnej plaży).
A gdy już smutek został nazwany, zaopiekowany, owinięty w bandaże, można było zacząć świętować. Zauważyć jak latawiec powoli odzyskuje wolność, jak pięknie wygląda na tle chmury, jak drzewo chciało nam pomóc łapiąc go za ogon, jaką wspaniałą podróż nasz utracony przyjaciel ma przed sobą.
Wieczorem, w łóżku, B. marzyła. Planowała kolejnego dnia sprawdzić czy latawiec już zwiedza świat czy wciąż obserwuje z lotu ptaka żaglówki i łabędzie na rzece. Zastanawiała się czy wybrał najpierw Afrykę czy Japonię.
Opłakiwanie niezaspokojonych potrzeb. Po jakiejś decyzji, zdarzeniu, procesie. Dawanie sobie przestrzeni na to, ze mogło się nie udać. Spotykanie się z tym co przepadło, nie wyszło, i nas nadal boli. Że chcieliśmy by było zupełnie inaczej, a jest tak że nam lub innym wokół trudno. Czas chusteczek i wycierania nosa. Może być cała paczka. By rzeczywiście opłakać wszystkie wartości, jakości, których nam zabrakło, za którymi płaczemy.
A potem świętowanie. Zauważanie, że są takie kawałki, które naprawdę dają nam radość, które “się udały”, nazywanie językiem potrzeb tej obfitości, która nam się wydarzyła. Może być tak, że miejsce na tę autentyczną wdzięczność – z serca, a nie z głowy – pojawi się dopiero wtedy gdy zauważymy wszystkie potrzeby, za którymi tęsknimy w tej sytuacji.
A potem czas na naukę: gdy już kupimy nowy latawiec, to będziemy bardziej uważne na sznurek przy tak silnym wietrze, przywiążemy je do rączki albo oddamy do potrzymania dorosłemu?
Przechodziłam przez ten proces nie raz: z dziećmi, z samą sobą, ale też towarzyszyłam innym dorosłym. Pomagałam wracać do jedności małżeństwom, które utknęły w żalu nad pewnym kawałkiem swojego życia. Uśmiech, lekkość – z którą kończyli proces – byłe pewnie podobne do tego, które delfin na latawcu niósł ze sobą po błękicie nieba.
Piękne serce stworzyły chmury, a Twój blog i Ty dają radość i nadzieję w mozole macierzynskich dni.
Uczę się z Tobą reagować na codzienne sytuacje z wdzięcznością, uważnością i spokojem. Wykorzystywac sytuacje do rozmów o życiu i oswajać dzieci z trudnymi sytacjami póki co przeżywanymi pod naszymi skrzydłami.
Dziękuję!
Dzięki, Marta, za ciepłe słowa.
Wzruszył mnie ten tekst bardzo, ta wrażliwość na potrzeby drugiego…
Dzięki 💗