Czas kwarantanny był dla mnie czasem początkowo trudnym. Pierwsze trzy tygodnie akceptacji zmiany – że nie ma mnie, że non stop z dziećmi, że nie jest tak jak w mediach mówią, że jest czas na wszystko: od sprzątania górnych półek, przez robienie brzuszków do rozwoju swoich pasji. Tak nie miałam, zakopana po uszy w codziennym ogarnianiu rzeczywistości domowej, w wybieraniu wspierania dzieci w ich lekcjach, szykowania jakiegoś tam obiadu, planowania maseczkowych podróży do sklepów w godzinach nieseniorskich…
I ciągle się porównywałam. Że inni mówią, jak to mają więcej czasu. Że mają ogródek, do którego mogą swobodnie wyjść. Że mają starsze dzieci. … i taki nieustanny potok myśli, który włączał mi się przy byle jakim bodźcu …
I nagle złapałam to. Złapałam jak moje ciało coś kłuje od środka. Jakby jeż we mnie siedział i się rozpychał… Myśli, porównania, jak inni mają lepiej, nie służyły mi, mimo to wchodziłam w tę wodę, lodowatą, nie zważając, że cierpną mi nogi i serce od tego zimna.
Ciało jednak przemówiło, kolcami gdzieś w rejonie klatki piersiowej. Rozpoznałam tę rzekę, której nurt mógł mnie tak łatwo porwać, byle dalej od brzegu – ode mnie samej.
Stop. Nie chcę wchodzić w ten strumień.
Usłyszałam, że ktoś coś. Takie fakty o życiu kogoś drugiego.
A ja mam inaczej. Moje dziś jest inne, i znajdę w nim pełnię obfitości, jeśli tylko się przyjrzę.
Że te moje zazdrości, tęsknoty mówią mi co dla mnie ważne, istotne, i tylko taki komunikat z tego chcę brać.
Łapanie myśli, uświadamianie sobie ich, jest jak zdejmowanie włosa ze swetra. Zauważyłam, że jest, zdejmuję delikatnie. Puszczam z wiatrem.
Ten włos nie dodaje mi ani mojemu swetrowi urody.
Zauważanie, że zaczynam się porównywać, i że takie myślenie mi nie służy, to największy owoc kwarantanny, który dziś dostrzegam. Taki mój kawałek rozwoju, choć obawiałam, się że nic takiego się nie wydarzy.