Idealny czas, doskonały, przełomowy. Otwarty na zmianę: czyn, słowo, ruch. Zwrotny moment, który może odwrócić bieg wydarzeń.
Kairos – to też grecki bożek, ponoć łysy, ale z grzywką, patron szczęśliwego zbiegu okoliczności, a jednocześnie niewykorzystanej szansy. Człowiek, który go napotykał – biegnącego przez życie – miał jedynie krótką chwilę, by go złapać, gdy go minął, ten uciekał już bezpowrotnie…
Kiedy myślę o spotkaniu z Kairosem – pojawia się u mnie z jednej strony ekscytacja, z drugiej groza. Tak zwana ambiwalencja odczuć.
Gdy zaczynał się lockdown – byłam w środku studiów trenerskich, miałam “nagrane” szkolenia w korpo, rozpoczęty ledwo co cykl warsztatów dla grona kobiet…i trach, zamknięto szkoły, większość z nas wylądowała online. “Zrobiło mi się” ciężko – mąż w nowej pracy, zamknięty w pokoju za drzwiami, a ja z szalejącą czwórką rozkosznych córek przeżywających ogrom smutków, trudów i radości do podzielenia się “w tej chwili właśnie”. Moment temu Kairos się zbliżał, widziałam już go na horyzoncie, ale nagle założył maseczkę, zachował dystans większy niż dwa metry więc o złapaniu go nie było mowy, i chyba nawet skręcił w bok, bo przestałam go widzieć, a ja zostałam ze swoja dotychczasową codziennością. Płacz i zgrzytanie zębów.
Trzeba było się ogarnąć. Zabrać się za lekcje w internecie, zorganizować czas małym jeszcze dzieciom, zakupy pandemiczne w godzinach nieseniorskich, spacery nad Bugiem, bo lasy nie itd. Próbowałam do tego wyskrobać czas na moją działalność zawodową – zdzwonki na zoomie z osobami z którymi studiowałam – moje minimum. Myślałam, że tracę wszystko – z braku czasu wybrałam odmówić koleżankom, które razem ruszały z projektem @Stacja Empatia (pozdrawiam, dziewczyny;)). To był ten moment, kiedy myślałam, że Kairos mnie minął, zagrał na nosie i uciekł z chichotem w dal….
Tik tak tik tak (cytat z serialu “Dark”) czas gnał i nawet nie zauważyłam, że Kairos z kępką włosów na czole powrócił.
Świat zaczął odpowiadać na moje tęsknoty i wołanie serca. Pojawiły się zapytania o mediacje, konkretne już rozmowy, ruszyły warsztaty online, potem czasopismo – jedne, drugie, radio, warsztaty na żywo. Ktoś mnie zapytał co mi się udało przez ostatnie pół roku. Spojrzałam wstecz i kopara mi opadła.
Jaki Kairos – pomyślałam sobie.
Jak bardzo nie chcę wierzyć że mam złapać jakiegoś łysego gościa z lokiem na czole – by być szczęśliwą lub by coś miało się zadziać w moim życiu. Przekonanie, że kairos istnieje – niekiedy służy – popycha mnie do działania, dodaje odwagi, częściej jednak osłabia: wpycha mnie w popłoch czy smutek, że nie zdążę, nie zdążyłam go złapać.
Przyspiesza mi tętno, każe mi biec, nie rezygnować, nie sprawdzać ze sobą czy mi działanie służy, tylko zaleca łapać wszystkie sroki za ogon. Bez kontaktu ze sobą, gubiąc autentyczność, z przerażeniem w oczach wywiera presję by wykorzystywać wszystkie szanse. Minięcie się z Kairosem sprawia, że opłakuje te przestrzenie gdzie mówię “nie” – bo już zapewne one nie wrócą, stracę je bezpowrotnie.
A gdyby tak wierzyć w to, że Kairos – jak we wspomnianym serialu “Dark” – może powrócić, powracać, i że nie ucieka raz na zawsze, tylko przychodzi z nowymi możliwościami. Gdyby tak uwierzyć, że to nie ja “muszę” wykorzystać pojawiające się szansy, ale, że to świat znajdzie mnie, usłyszy wołanie mojego serca, że odpowie w stosownym momencie. Że będzie równowaga, że choć powiem gdzieś “nie”, to skąd indziej przyjdzie “tak”? Ulga, nadzieja, akceptacja.
Kairos który biegnie drogą równoległą, czasem bliżej, czasem dalej, Kairos, który może usłyszeć moje wołanie i zwolnić tempa byśmy biegli razem:).